When the body quiets down, the mind finally rests too.
I had no energy. Honestly, yesterday I didn’t feel like going to that workout at all. Everything hurt—physically and emotionally. But I went. I don’t even remember when exactly—I just automatically put on my shoes, jacket, headphones... and left. Partly against my will, partly hoping it would get better along the way.
18,642 steps. Three walks. One hour of group training with weights and Tabata. That’s what I managed to do yesterday—and it turned out to be one of those days that starts off grey and heavy, but ends with shaky legs, a sweaty shirt, and... a peaceful mind.
Because when the workout is intense, when I don’t even have a moment to dwell on what’s eating me up inside, something shifts. I stop overthinking, I stop obsessing over what was, what will be, what someone said, or whether I could’ve done something differently. In those moments, I exist only in the now. I focus on not dropping the dumbbells, keeping the rhythm, breathing evenly. And that gives me relief.
I’m starting to understand that movement, for me, is not just about taking care of my body—it’s how I heal my soul. The harder I push myself, the more space I create in my mind. After workouts like that, or after a long swim at the pool, I’m a different person. Lighter—not just physically.
Of course, something’s trying to catch me again. My throat’s burning, my eyes are puffy, and I can feel some virus lurking. But I don’t have time to lie down. Too much is going on, too much needs my attention—I simply can’t afford to get sick. So I patch myself up, pull myself together, and keep going. Keep showing up, doing my thing, managing what needs to be managed. I know I’ve got this—just like always.
Yesterday, my legs were shaking—but my heart was full of pride. Not because I ran a marathon. But because I didn’t give up on myself.
Kiedy ciało milknie, głowa też w końcu odpoczywa
Nie miałam siły. Serio, wczoraj absolutnie nie miałam ochoty iść na te zajęcia. Wszystko mnie bolało – fizycznie i emocjonalnie. Ale poszłam. Nie wiem nawet kiedy dokładnie, po prostu automatycznie założyłam buty, kurtkę, słuchawki… i ruszyłam. Trochę wbrew sobie, trochę z nadzieją, że może po drodze mi przejdzie.
18642 kroki. Trzy spacery. Godzina zajęć z ciężarkami i tabatą. Tyle wczoraj zrobiłam – i to był jeden z tych dni, które zaczynają się szaro i bez sił, a kończą się z drżącymi nogami, spoconą koszulką i… spokojem w głowie.
Bo kiedy ruch jest intensywny, kiedy nie mam nawet chwili na zastanawianie się nad tym, co mnie gryzie, wtedy coś się zmienia. Przestaję analizować, przestaję rozkminiać, co było, co będzie, co ktoś powiedział i czy coś mogłam zrobić inaczej. Wtedy jestem tylko tu i teraz. Skupiam się na tym, żeby nie wypuścić hantli, żeby nie zgubić rytmu, żeby oddychać równo. I to mi daje ulgę.
Zaczynam rozumieć, że dla mnie ruch to nie tylko dbanie o ciało – to leczenie duszy. Im mocniej się zmęczę, tym więcej przestrzeni robi się w głowie. Po takich zajęciach, albo po dłuższym pływaniu na basenie, jestem innym człowiekiem. Lżejszym – nie tylko fizycznie.
Oczywiście, znowu coś mnie łapie. Piecze gardło, oczy mam spuchnięte i czuję, że jakaś wirusówka się czai. Ale nie mam czasu się położyć. Za dużo się dzieje, zbyt wiele mam na głowie, żeby pozwolić sobie na chorowanie. Po prostu muszę się podleczyć, podreperować i iść dalej. Działać, być, ogarniać. Wiem, że dam radę – jak zawsze.
Wczoraj moje nogi drżały, ale serce biło mocniej z dumy. Nie dlatego, że przebiegłam maraton. Ale dlatego, że nie zrezygnowałam z siebie.
This report was published via Actifit app (Android | iOS). Check out the original version here on actifit.io